SŁUCHAJ GŁOSU SERCA: O DROBNYCH PRZYJEMNOŚCIACH NA ZIMOWE DNI


Gdyby kilka lat temu, ktoś powiedział mi, że dzisiaj będę całe dnie spędzać w domu, nie uwierzyłabym. Po pierwsze, sam lockdown wywołany pandemią, nigdy nie przyszedłby mi wtedy do głowy, a po drugie chociaż dom to od zawsze moje najbezpieczniejsze miejsce, w którym zwyczajnie mogę być sobą, lubiłam jednak aktywnie spędzać czas. Szczególnie od momentu, kiedy zamieszkałam w Londynie, każdą wolną chwilę spędzałam na odkrywaniu tego miasta, które jak większość stolic, ma wiele do zaoferowania. Ciekawe jest to, jak bardzo zmienia się nasza perspektywa wraz z okolicznościami. Z wiekiem, zaczęłam bardziej doceniać inne aspekty tym samym ucząc się celebrować życie takim jakim jest. Przeczytałam wiele poradników począwszy od wszystkiego co slow poprzez to co hygge, aby nieco ponad rok temu dotrzeć do sztuki tworzenia wspomnień. I chociaż ktoś może uznać, że takie książki to strata czasu, bo próbują nam wmówić, że mamy zacząć delektować się codziennością, która w gruncie rzeczy nie wygląda jak wyreżyserowany scenariusz żywcem wyjęty z Instagrama, to oczywiście ja w zupełności się z tym zgadzam. Dostrzegam jednak w tym zupełnie inne przesłanie, które myślę, że po wydarzeniach z ostatniego roku, które odbijają się na ludzkości po dziś dzień, już jakiś czas temu prawdopodobnie zrozumiało wielu z nas. 

 

Nasze życie codzienne, chociaż rzadko kiedy jest różowe, to najważniejsze co mamy. Nie dobra materialne, lecz  c z a s , który spędzamy z rodziną na rozmowie, popołudniowy spacer, zabawy z dziećmi, czy wspólne gotowanie. To właśnie te zwykłe wydarzenia dnia codziennego tworzą nasze szczęście, dlatego warto je pielęgnować. Staram się jednak w tym wszystkim odnaleźć również czas tylko dla siebie. Mam listę swoich ulubionych nazwijmy to atrakcji, w których odnajduję ukojenie, chwilę wytchnienia dających mi to małe poczucie relaksu. I chociaż to może zabrzmi banalnie, to największą radość odczuwam wtedy, kiedy z domowej roboty chałką, zawinięta w ciepły koc wertuje strony książki, albo oglądam z moim ukochanym kolejne odcinki świetnego serialu na Netflixie. Chociaż lista moich codziennych przyjemności jest długa, to dzisiaj przygotowałam dla Was kilka atrakcji na te długie zimowe dni.



Aby zachować kolejność, zacznijmy od tej pysznej chałki domowej roboty… 

 

Chałka to moje smaki dzieciństwa. Kojarzy mi się z domowym ciepłem, babcią krzątającą się po kuchni, przygotowującą pyszne kakao, które tylko stanowi dopełnienie tego słodkiego pieczywa. Mam wiele sposobów jego spożywania, jednak najprostsze rozwiązania są zawsze najlepsze a chałka sama w sobie jest o tyle smaczna, że nie potrzebuje zbędnych ozdobników! Osobiście najbardziej lubię ją z masłem, konfiturą, a w lecie z dodatkiem sezonowych owoców – najbardziej truskawek, których zresztą jestem ogromnym smakoszem. Do tego filiżanka pysznej kawy, albo właśnie kakao, ale to już wedle uznania. 



Składniki 

 

3 szklanki mąki

100 g masła (roztopionego i ostudzonego)

2 żółtka + 1 jajko do posmarowania wierzchu

1/2 szklanki cukru

cukier waniliowy (16 g)

1 niepełna szklanka mleka

7 g suchych lub 25 g świeżych drożdży

kruszonka: 2 łyżki mąki, 1 łyżka cukru, 1 łyżka masła

 

Sposób przygotowania

 

Z podanych składników zagnieść ciasto (jeżeli będzie się za bardzo lepić, dodaj odrobinę mąki). W przypadku użycia drożdży świeżych wcześniej rozpuść je w 1/2 szklanki letniego mleka z dodatkiem łyżeczki cukru.  Ciasto odstawić w ciepłe miejsce, żeby nieco podrosło. Wyrośnięte ciasto podzielić na dwie części i z każdej uformować 4 wałeczki. Z gotowych wałeczków zaplatamy chałkę kładąc 1 wałek na 3. Następnie 4 na 2 i kolejno przeplatając dwa środkowe.
Czynności powtarzać aż do splecenia całej chałki. Końcówki złączyć ze sobą  i podwinąć pod spód. Przygotować kruszonkę rozcierając podane składniki w rękach. 
Splecione chałki posmarować roztrzepanym jajkiem i posypać kruszonką. Odstawić w ciepłe miejsce na ok. 20 minut do wyrośnięcia. 
Piec w temp. 
180 stopni do zrumienienia około 30 minut. 




„Słuchaj głosu serca”, czyli chwile relaksu tylko dla mnie… 

 

Natalia Sońska to jedna z moich ulubionych polskich pisarek. Jest młoda, zdolna a do tego zawsze idealnie trafia klimatem swoich powieści w moje gusta. „Słuchaj głosu serca” to kolejna romantyczna opowieść, która choć banalna jak to zwykle bywa, jest o tyle lekka i przyjemna, że nie sposób się od niej oderwać. Czytałam już wiele powieści tej autorki i każda mi się bardzo podobała, dlatego kiedy pierwszy raz sięgnęłam po „Słuchaj głosu serca”, byłam przekonana, że i tym razem będzie tak samo. Ale do rzeczy… 

 

Książka opowiada losy Jagny Bieleckiej, psycholog w jednej z Katowickich przychodni, która kocha swoją pracę tak samo jak góry, z których zresztą pochodzi jej mama i babcia. Można więc powiedzieć, że miłość do nich ma we krwi, zapewne też dlatego spędza u babci w Zakopanem każdą wolną chwile. Niestety, jedyne czego brakuje jej do pełni szczęścia, to ukochany mężczyzna u boku. Pewnego dnia poznaje Piotra, przedstawiciela medycznego, który od razu wpada jej w oko. Chociaż Jagna z początku wydaje się lekko onieśmielona nowym znajomym, ich relacja zaczyna się rozwijać w wyjątkowo szybkim tempie. Szczęśliwa, z poczuciem, że w końcu zaczyna się spełniać jej marzenie, przedstawia ukochanego swoim bliskim. Przystojny, pewny siebie z łatwością nawiązujący nowe znajomości Piotr, kradnie serce wszystkich za wyjątkiem mamy Jagny.  Rodowita góralka z charakterem, nie potrafi dać upustu swojemu przeczuciu. Czy kobieca intuicja dobrze jej podpowiada? A może to tylko matczyna nadgorliwość, która pragnie dla swojej córki jak najlepiej? Jedno jest pewne, wielka, prawdziwa taka na całe życie miłość, nie zawsze przychodzi z łatwością. Czasami trzeba wielu łez i złamanego serca, aby odnaleźć prawdziwe szczęście. 

 

Chociaż sam wątek miłosny w tej książce jest dość pospolity, barwne opisy górskich klimatów Zakopanego zachwycą każdego wielbiciela Tatr. Uwielbiam książki, których akcja dzieje się właśnie w górach, albo nad morze, więc może dlatego tak bardzo przypadła mi ona do gustu. Do tego ciepło, które z niej bije, więzi rodzinne, i odrobina świątecznego klimaty pod koniec książki. Jest to z pewnością jedna z tych pozycji, która umili nie jeden wieczór. Serdecznie polecam! 



Skoro była literatura, to czas na kino, czyli trzy seriale warte obejrzenia.

 

Chyba śmiało mogę powiedzieć, że zanim w naszym życiu pojawiła się Klara, byłam nałogowym maniakiem filmowym. Oboje z mężem uwielbiamy wspólnie oglądać filmy i seriale, a kiedy wykupiliśmy konto premium na platformie Netflix, to już chyba sami wiecie jak wyglądały nasze wieczory. Chociaż teraz mam znacznie mniej czasu na takie beztroskie leżenie przed telewizorem, to nadal chętnie odpalam Netflixa, szczególnie kiedy mam jakiś dobry serial na tapecie. Okres świąteczny i poświąteczny upłynął nam pod przewodnictwem filmów o tej samej tematyce, niemniej jednak znalazły się również i trzy seriale, które mogę Wam w stu procentach polecić z czego dwa oglądaliśmy wspólnie z mężem. 



1. „Emily w Paryżu”. 


Mam pewne obawy, że ten serial widzieli już wszyscy szczęśliwi posiadacze Netflixa, ale ponieważ był to jeden z fajniejszych jakie ostatnio widziałam, nie może zabraknąć go w tej jakże krótkiej liście. Jak sam tytuł sugeruje – Paryż, czyli jak dla mnie pozycja obowiązkowa. Kocham to miasto miłością wielką, więc chociażby z uwagi na krajobraz polecam obejrzeć ten serial. Poza tym jest bardzo lekki, nie wymaga specjalnego myślenia a momentami jest przezabawny. O czym właściwie jest ten serial? Fabuła opowiada losy Emily, która pracuje w agencji marketingowej w Chicago. Pewnego dnia okazuje się, że jej szefowa, która za kilka dni miałam lecieć do pracy do Paryża, jest w ciąży, w związku z czym Emily musi ją zastąpić. Tym sposobem bohaterka przenosi się nad Sekwanę, gdzie ma zając się promowaniem luksusowych marek a w swoim wolnym czasie oddaje się zakupom, poznawaniu nowych ludzi i generalnie celebrowaniu życia, co w mieście takim jak Paryża nabiera zupełnie nowego znaczenia. 

 

2. „Virgin River”

 

Główną bohaterką jest Mel Monroe, pielęgniarka i położna z Los Angeles, która w wyniku rodzinnego dramatu, rzuca wszystko i wyjeżdża do małego miasteczka w sercu Kalifornii w nadziei, że uda jej się w ten sposób uporać z osobistą traumą. Niestety, już na samym początku nic nie jest takie jak miało być – dom, w którym miała zamieszkać to istna rudera, lekarz u którego ma pracować w gruncie rzeczy wcale jej nie chce okazując swoją niechęć poprzez protekcjonalne traktowanie, a samo miasteczko chociaż malownicze jest jednym z tych, w którym wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą. Na szczęście jak to zwykle bywa, jest i on – Jack, właściciel baru, który zaskarbia sympatię Mel i tym samym staje się powodem, dla którego kobieta decyduje się jednak dać szansę nowemu miejscu zamieszkania. Ten lekki i obyczajowy serial opowiada losy Mel, ale i również pozostałych mieszkańców. Okazuje się bowiem, że chociaż historia miłosna odgrywa tutaj swoją rolę, to jest jeszcze jeden istotny wątek, albo raczej przesłanie – mianowicie, że zawsze trzeba mieć nadzieję na lepsze jutro. To ona przywiodła Mel do Virgin River, gdzie ta wierzy, że uda jej się na nowo odnaleźć siebie i uporać z żałobą, ale nie tylko ona każdego dnia budzi się z taką nadzieją. Jeżeli jesteście ciekawe jakie jeszcze inne historie skrywają bohaterowie Virgin River, koniecznie obejrzyjcie ten serial. Osobiście uważam, że warto. 


3. „Lupin” 

 

I na sam koniec mojej serialowej listy nowość Netflixa i chyba jeden z najlepszych seriali jaki widziałam w ostatnim czasie. „Lupin” to serial oparty na francuskim klasyku literackim o Arsène Lupin, czyli fikcyjnym dżentelmenie z 1905 roku, który był złodziejem i mistrzem przebrania. Głównym bohaterem jest Assane Diop – mężczyzna, który chce pomścić śmierć swojego ojca. Został on bowiem niesłusznie oskarżony o kradzież drogocennego naszyjnika, który był własnością jego pracodawcy, wpływowego Huberta Pellegriniego za co trafił do więzienia, w którym popełnił samobójstwo. Niemniej jednak przed śmiercią podarował on swojemu synowi wyjątkowy prezent, książkę opowiadającą przygody złodzieja dżentelmena, czyli wyżej wspomnianego Arsène Lupin. Książką ta odegrała jednak olbrzymią rolę w życiu Assane, stając się tym samym jego drogowskazem, który w dorosłym życiu wykorzysta, aby wykraść słynny naszyjnik z licytacji w Luwrze. Ma on bowiem nadzieję, że dzięki niemu pozna prawdę na temat tragicznych okoliczności, które doprowadziły jego ojca do śmierci. 




Skoro było już coś dla żoładka, dla ducha i umysła to pora na ciało, czyli o nowej kosmetycznej serii na mojej półce.

 

Zima to szczególny czas, w którym skóra wymaga specjalnej troski. Porywcze wiatry, przeszywający mróz za oknem potrafią nieźle dać się jej we znaki, dlatego w tym czasie staram się z jeszcze większą pieczołowitością przykładać do codziennej pielęgnacji. Jakiś czas temu dotarły do mnie kosmetyki z serii jabłkowej od Phenomé, które zawierają ekstrakt z jabłka, kwas morelowy, miłorząb i acerolę – są to składniki naturalnie rozświetlające skórę, które wyrównują jej koloryt i zapobiegają zmarszczkom. Idealnie radzą sobie także z przebarwieniami na skórze i szarością zmęczonej cery. Jak zapewnia producent, szystkie te silne, roślinne substancje aktywne znalazły się w rozświetlającej serii jabłkowej, która równocześnie odżywia skórę i wzmacnia naczynka, dzięki dużej zawartości witaminy C. Zamiast zwykłej wody produkty zawierają wyłącznie wody roślinne, czyli hydrolaty. Ich cudowne, nawilżające i łagodzące właściwości sprawiają, że składniki aktywne kremów wnikają głębiej i działają skuteczniej. Od początku grudnia stosuję pięć kosmetyków z tej serii i jestem z nich bardzo zadowolona, ale po kolei. Zarówno poranną jak i wieczorna pielęgnację rozpoczynam od mycia twarzy żelem rozświetlającym Calming, następnie na osuszoną twarz również rano i wieczorem stosuję rewitalizujący tonik do twarzy Brilliant, który rozprowadzam po twarzy za pomocą płatka kosmetycznego. Podczas porannej pielęgnacji na oczyszczoną skórę nakładam rozświetlający krem jabłkowy na dzień Luminous, który był laureatem nagrody Love Cosmetics Awards 2019, natomiast podczas wieczornej pielęgnacji na twarz nakładam serum rozświetlająco-nawilżające Let it Beam. Kilka razy w tygodniu dodatkowo po zastosowaniu serum (robię to dostatecznie wcześniej, aby dobrze się wchłonęło) nakładam rozświetlającą żelową maseczkę z witaminą C Vitality Shine, którą zostawiam na noc, po czym rano tak jak zawsze myję buzię żelem. Maseczka ta jest bogata w kwas hialuronowy, co głęboko nawilża i odżywia skórę. 

 

Osobiście mogę Wam polecić wszystkie produkty z tej serii. Dobrze nawilżają, rozświetlają cerę a przy tym pięknie pachną jabłkami. Gdybyście były zainteresowane tymi lub innymi produktami, to obecnie na stronie Phenomé trwa promocja do – 50% na cały asortyment. Osobiście oprócz serii jabłkowej polecam jeszcze kilka innych kosmetyków, o których zresztą mogłyście przeczytać między innymi w tych wpisach: link i link, ale dodatkowo wspomnę jeszcze tutaj – mój zdecydowany faworyt nad faworytami to migdałowy regenerujący balsam do ciała, który teraz kupicie 109.85 zł (oryginalna cena to 169 zł) oraz cukrowy peeling do ciała, który kosztuje tyle samo. 






To by było na tyle. Mam nadzieję, że udało mi się chociaż troszeczkę umilić Wam czas. Na koniec dodam tylko jeszcze, że chociaż jak wspomniałam wyżej, czasu na seriale i książki mam teraz mniej, to jednak nadal go mam i chętnie obejrzę coś ciekawego. Jeżeli zatem i Wy macie jakieś super sprawdzone seriale, albo filmy godne polecenia, to tytuły mile widziane. Za wszelkie polecenia z góry dziękuję! :)


 

Ściskam ciepło!

M. 






Comments

Instagram

FOLLOW @OFSIMPLETHINGS ON INSTAGRAM
© 2019 OF SIMPLE THINGS | All rights reserved. Contact